sobota, 29 października 2011

"Chinese Dragon".


Uwielbiam podróżować. Czynię to przy każdej nadarzającej się okazji. Wycieczki to jedne z nielicznych rzeczy, w które warto inwestować pieniądze. To za sprawą wojaży poznajemy nierzadko wartościowych ludzi, dziewiczą kulturę czy zwyczaje. Jednym słowem stajemy się bogatsi o kolejne wspomnienia. Swoją drogą, wspomnienia są lokatą nie do odebrania. Jedne chcielibyśmy w sobie długo pielęgnować, o innych czym prędzej zapomnieć...
By
ł czerwiec ubiegłego roku. Po udanej sesji połączonej z obroną pracy licencjackiej postanowiłam się uhonorować. Wzorem lat ubiegłych prezentem miała być kolejna, niezapomniana przygoda w kraju poza granicami Polski. Jaki kierunek tym razem obrałam? Włochy? Grecja? A może Anglia? Czyżbym miała deja vu? Te kraje zostały zaliczone na mojej turystycznej mapie. Tym razem postawiłam na Chiny. 


W dalekie podró
że zawsze wyjeżdżałam sama. We dwoje, troje czy pięcioro wcale nie jest raźniej, szczególnie, gdy na drodze pojawiają się konflikty. Czasem samotność się bardzo przydaje. W obcym kraju zdani tylko na siebie mamy niebywałą sposobność poznania własnego charakteru i zmierzenia się ze słabościami. To cenne doświadczenia, których winien pozazdrościć niejeden klient biura podróży.

Nie da si
ę ukryć, że wycieczka do Chin nie należała do najtańszych. Skrupulatnie odkładałam każde zarobione pieniądze, każdą złotówkę zdobytą od mojej rodziny (hojniejszej części rzecz jasna), każdy zaoszczędzony grosz. Ziarnko do ziarnka, aż zebrała się miarka. Miarka, która pozwoliła mi zabukować bilet lotniczy, a także zarezerwować pokój w motelu po rozsądnej cenie. I stało się. Dokładnie 17 lipca 2010 r. znalazłam się sama (nie mylić z samotną), nieco wyższa i lekko zagubiona pośród żółtoskórej populacji. Niewielki strach, ale i podniecenie towarzyszyły mi podczas pierwszych chwil w nowym miejscu. Po krótkiej zadumie musiałam zacząć działać. Pierwszym celem do osiągnięcia stało się znalezienie chińskiej taksówki, która zawiozłaby mnie do zamówionego motelu. Po zdecydowanie krótszej ( od krótkiej zadumy  przyp. red. ) podroży znalazłam się w moim tygodniowym domu zastępczym.
 
Wycieczka przebiegała bardzo przyjemnie. Wolna od telefonu komórkowego, komputera i problemów związanych z codzienną egzystencją w Polsce zwiedzałam najciekawsze miejsca Pekinu. Zobaczyłam między innymi: największy miejski plac na świecie Tiananmen, Świątynię Nieba czy Zimowy Pałac Cesarski. Ale to nie chińskie miejsca zostaną na zawsze w mojej pamięci. To nie widoki przychodzą mi na myśl po wypowiedzeniu słów: Chiny, Pekin, a restauracja "Chinese Dragon".
 
O ile pamięć mnie nie myli wizyta we wspomnianym miejscu nastąpiła w połowie całej wycieczki. Tuż po chwili relaksu w Parku Jingshan postanowiłam odwiedzić restaurację, w której serwują chińskie jedzenie. Długo się nie zastanawiałam nad wyborem lokalu. Mój głód sięgał zenitu. To zapach wydobywający się z murów tej knajpy zadecydował o obiedzie właśnie w tym miejscu. Wystrój "Chineese Dragon" niezmiernie przypadł mi do gustu. Była to mała, przytulna restauracja zachowana w pastelowych barwach. Drewniane krzesła i stoły, na których paliły się zapachowe świece sprawiły, że owa knajpka przypominała mi moją ulubioną restaurację w rodzinnym mieście. Obsługa uprzejma, karta dań bogata, ale mało czytelna dla Polki niewładającej językiem chińskim. Przy doborze dania głównego postawiłam na swoją kobiecą intuicję. Drogą eliminacji wyłoniłam mięso przypominające zarówno w smaku, jak i wyglądzie cielęcinę - to był gulasz z bukietem surówek. Jedzenie zostało pięknie podane, cieszyło oko za sprawą porcelanowego serwisu obiadowego z delikatnymi, łososiowymi zdobieniami. Nie mogło zabraknąć sztućców. Było ich, co prawda nieco więcej, niż zazwyczaj spotykam w przeciętnych, polskich domach. Zniecierpliwiona i głodna przystąpiłam do upragnionej konsumpcji. Miękkie, soczyste mięso w połączeniu z sosem, także trudnym do określenia ze świeżymi warzywami dało niebywały efekt gastronomiczny. To była prawdziwa uczta bogów (a raczej bogini), której nie powstydziłby się sam Karol Okrasa, Robert Sowa czy surowa restauratorka Magdalena Gessler. Mawia się, że gotowanie bywa sztuką. Na tamtą chwilę mogłam podpisać się pod tym zdaniem obiema rękami. Kucharz, przygotowując potrawę musiał włożyć w to wiele serca i zaangażowania. Niebo w gębie! Jadłam powoli, delektując się każdym kęsem, popijając wodę mineralną. Tak, sączyłam wodę mineralną, w przeciwieństwie do tajemniczego mięsa, tego byłam pewna. Po celebracji posiłku poprosiłam o rachunek, a nazwę dania zapisałam w notesie w nadziei, że wróciwszy do domu przygotuję przyjaciołom podobną ucztę. Ponieważ chińskie danie jadłam z dużym apetytem, a kelner obsługujący mnie był niezwykle szarmancki zostawiłam 10% napiwek. Nie zwykłam tego robić, to był wyjątek, którego później żałowałam...
 
Niedługo po powrocie do Polski do mojego domu wprosili się dawno niewidziani przyjaciele. Wszyscy jak jeden mąż spragnieni azjatyckich, pikantnych opowieści. Chciałam, ażeby spotkanie zostało zachowane w chińskim klimacie. Miejsca do spoczynku przygotowałam na ziemi, zapaliłam świece i postanowiłam upichcić potrawę prosto z restauracji "Chineese Dragon". W celu dokładnego rozeznania w potrawie zajrzałam do Internetu. Jakież  było moje zdziwienie, gdy po wygooglowaniu chińskiej nazwy pojawił się napis o treści: "kocie mięso w sosie z kolendry i cebulą". Nie wierzyłam własnym oczom. Zjadłam małą Pusię, Filemona czy Florentynkę? W dodatku tak bardzo mi smakował. To okropne, nieludzkie i godne pohańbienia. Nigdy więcej nie zaufam swojej intuicji, a przyjaciół poczęstowałam pizzą z serem i pieczarkami ze sprawdzonego miejsca. Tym razem w trakcie konsumpcji miałam pewność, że żadne zwierzę nie ucierpiało na rzecz zaspokojenia naszego głodu.

...mija miesi
ąc odkąd jestem w Warszawce, w najbliższym czasie, na prośbę podwładnych odwiedzę moje stare rejony. : - )

2 komentarze: