Uwielbiam podróżować. Czynię to przy każdej nadarzającej się okazji. Wycieczki to jedne
z nielicznych rzeczy, w które warto inwestować pieniądze. To za sprawą wojaży poznajemy nierzadko wartościowych ludzi, dziewiczą kulturę czy zwyczaje. Jednym słowem stajemy się bogatsi o kolejne
wspomnienia. Swoją drogą, wspomnienia są lokatą nie do odebrania. Jedne
chcielibyśmy w
sobie długo pielęgnować, o innych czym prędzej zapomnieć...
Był czerwiec ubiegłego roku. Po udanej sesji połączonej z obroną pracy licencjackiej postanowiłam się uhonorować. Wzorem lat ubiegłych prezentem miała być kolejna, niezapomniana przygoda w kraju poza granicami Polski. Jaki kierunek tym razem obrałam? Włochy? Grecja? A może Anglia? Czyżbym miała deja vu? Te kraje zostały zaliczone na mojej turystycznej mapie. Tym razem postawiłam na Chiny.
W dalekie podróże zawsze wyjeżdżałam sama. We dwoje, troje czy pięcioro wcale nie jest raźniej, szczególnie, gdy na drodze pojawiają się konflikty. Czasem samotność się bardzo przydaje. W obcym kraju zdani tylko na siebie mamy niebywałą sposobność poznania własnego charakteru i zmierzenia się ze słabościami. To cenne doświadczenia, których winien pozazdrościć niejeden klient biura podróży.
Był czerwiec ubiegłego roku. Po udanej sesji połączonej z obroną pracy licencjackiej postanowiłam się uhonorować. Wzorem lat ubiegłych prezentem miała być kolejna, niezapomniana przygoda w kraju poza granicami Polski. Jaki kierunek tym razem obrałam? Włochy? Grecja? A może Anglia? Czyżbym miała deja vu? Te kraje zostały zaliczone na mojej turystycznej mapie. Tym razem postawiłam na Chiny.
W dalekie podróże zawsze wyjeżdżałam sama. We dwoje, troje czy pięcioro wcale nie jest raźniej, szczególnie, gdy na drodze pojawiają się konflikty. Czasem samotność się bardzo przydaje. W obcym kraju zdani tylko na siebie mamy niebywałą sposobność poznania własnego charakteru i zmierzenia się ze słabościami. To cenne doświadczenia, których winien pozazdrościć niejeden klient biura podróży.
Nie da się ukryć, że wycieczka do Chin nie należała do najtańszych. Skrupulatnie odkładałam każde zarobione pieniądze, każdą złotówkę zdobytą od mojej rodziny (hojniejszej części rzecz jasna), każdy zaoszczędzony grosz. Ziarnko do ziarnka, aż zebrała się miarka. Miarka, która pozwoliła mi zabukować bilet lotniczy, a także zarezerwować pokój w motelu po rozsądnej cenie. I stało się. Dokładnie 17 lipca 2010 r. znalazłam się sama (nie mylić z samotną), nieco wyższa i lekko zagubiona pośród żółtoskórej populacji. Niewielki strach, ale i podniecenie towarzyszyły mi podczas pierwszych chwil w nowym miejscu. Po krótkiej zadumie musiałam zacząć działać. Pierwszym celem do osiągnięcia stało się znalezienie chińskiej taksówki, która zawiozłaby mnie do zamówionego motelu. Po zdecydowanie krótszej ( od krótkiej zadumy przyp. red. ) podroży znalazłam się w moim tygodniowym domu zastępczym.
Wycieczka przebiegała bardzo
przyjemnie. Wolna od telefonu komórkowego, komputera i problemów związanych z codzienną egzystencją w Polsce zwiedzałam najciekawsze miejsca
Pekinu. Zobaczyłam między innymi: największy miejski plac na świecie Tiananmen, Świątynię Nieba czy Zimowy Pałac Cesarski. Ale to nie chińskie miejsca zostaną na zawsze w mojej pamięci. To nie widoki przychodzą mi na myśl po wypowiedzeniu słów: Chiny, Pekin, a
restauracja "Chinese Dragon".
O ile pamięć mnie nie
myli wizyta we wspomnianym miejscu nastąpiła w połowie całej wycieczki. Tuż po chwili relaksu w Parku
Jingshan postanowiłam
odwiedzić
restaurację, w
której serwują chińskie jedzenie. Długo się nie zastanawiałam nad wyborem lokalu. Mój
głód sięgał zenitu. To zapach
wydobywający się z murów tej knajpy
zadecydował o
obiedzie właśnie w tym miejscu. Wystrój
"Chineese Dragon" niezmiernie przypadł mi do gustu. Była to mała, przytulna restauracja
zachowana w pastelowych barwach. Drewniane krzesła i stoły, na których paliły się zapachowe świece sprawiły, że owa knajpka przypominała mi moją ulubioną restaurację w rodzinnym mieście. Obsługa uprzejma, karta dań bogata, ale mało czytelna dla Polki niewładającej językiem chińskim. Przy doborze dania głównego postawiłam na swoją kobiecą intuicję. Drogą eliminacji wyłoniłam mięso przypominające zarówno w smaku, jak i
wyglądzie cielęcinę - to był gulasz z bukietem surówek.
Jedzenie zostało pięknie podane, cieszyło oko za sprawą porcelanowego serwisu
obiadowego z delikatnymi, łososiowymi zdobieniami. Nie mogło zabraknąć sztućców. Było ich, co prawda nieco więcej, niż zazwyczaj spotykam w
przeciętnych,
polskich domach. Zniecierpliwiona i głodna przystąpiłam do upragnionej
konsumpcji. Miękkie,
soczyste mięso w połączeniu z sosem, także trudnym do określenia ze świeżymi warzywami dało niebywały efekt gastronomiczny. To
była
prawdziwa uczta bogów (a raczej bogini), której nie powstydziłby się sam Karol Okrasa, Robert
Sowa czy surowa restauratorka Magdalena Gessler. Mawia się, że gotowanie bywa sztuką. Na tamtą chwilę mogłam podpisać się pod tym zdaniem obiema rękami. Kucharz, przygotowując potrawę musiał włożyć w to wiele serca i zaangażowania. Niebo w gębie! Jadłam powoli, delektując się każdym kęsem, popijając wodę mineralną. Tak, sączyłam wodę mineralną, w przeciwieństwie do tajemniczego mięsa, tego byłam pewna. Po celebracji
posiłku
poprosiłam o
rachunek, a nazwę dania
zapisałam w
notesie w nadziei, że
wróciwszy do domu przygotuję przyjaciołom podobną ucztę. Ponieważ chińskie danie jadłam z dużym apetytem, a kelner obsługujący mnie był niezwykle szarmancki
zostawiłam 10%
napiwek. Nie zwykłam tego
robić, to był wyjątek, którego później żałowałam...
Niedługo po
powrocie do Polski do mojego domu wprosili się dawno niewidziani
przyjaciele. Wszyscy jak jeden mąż spragnieni azjatyckich,
pikantnych opowieści. Chciałam, ażeby spotkanie zostało zachowane w chińskim klimacie. Miejsca do
spoczynku przygotowałam na
ziemi, zapaliłam świece i postanowiłam upichcić potrawę prosto z restauracji
"Chineese Dragon". W celu dokładnego rozeznania w
potrawie zajrzałam do
Internetu. Jakież było moje zdziwienie, gdy po
wygooglowaniu chińskiej
nazwy pojawił się napis o treści: "kocie mięso w sosie z kolendry i
cebulą".
Nie wierzyłam własnym oczom. Zjadłam małą Pusię, Filemona czy Florentynkę? W dodatku tak bardzo mi
smakował. To
okropne, nieludzkie i godne pohańbienia. Nigdy więcej nie zaufam swojej
intuicji, a przyjaciół poczęstowałam pizzą z serem i pieczarkami ze
sprawdzonego miejsca. Tym razem w trakcie konsumpcji miałam pewność, że żadne zwierzę nie ucierpiało na rzecz zaspokojenia
naszego głodu.
...mija miesiąc odkąd jestem w Warszawce, w najbliższym czasie, na prośbę podwładnych odwiedzę moje stare rejony. : - )
...mija miesiąc odkąd jestem w Warszawce, w najbliższym czasie, na prośbę podwładnych odwiedzę moje stare rejony. : - )
Czekam z niecierpliwością !!!!!!!!!!!!! :*
OdpowiedzUsuńJuż chyba wiem co się stało z Czesławem :(
OdpowiedzUsuń