wtorek, 11 października 2011

Monia Lisa w BIG CITY

I stało się. Wielka przeprowadzka do stolicy jest już wspomnieniem. Dokładnie tydzień temu z niewielkim bólem w klatce piersiowej opuściłam rodzinne miasto i jego mieszkańców (rodzinę, przyjaciół, znajomych i resztę mniej znaczącej ludności). Nie obyło się bez rzewnych łez, uścisków i życzeń powodzenia. Ni stąd, ni zowąd przedstawiciele włocławskiego społeczeństwa znaleźli się na mojej i pobliskich ulicach. Każdy z nich trzymał w ręce transparent z moją podobizną głoszący: "Nie zostawiaj nas!", "Miasto bez Ciebie nie ma racji bytu", "Dla nas życie dobiega końca". Wszyscy, jak jeden mąż, kładąc się na torach, próbowali mnie zatrzymać. Uwierzcie, dla mnie ów akt rozpaczy był równie wzruszający. "Wkrótce was odwiedzę" - krzyczałam przez uchylone okno pociągu.

Nie warto rezygnować z marzeń w imię czego lub kogokolwiek. Trzeba mieć egoistyczne podejście do świata i mało wyrozumiałości dla innych. Dla lepszej przyszłości porzuciłam zatem nie tylko miasto, ale i dotychczasową pracę w lokalnej telewizji. Była to trudna decyzja, do której dojrzewałam przez kilka tygodni. Aktualne marzenia - ogólnopolskie media, które są teraz na wyciągnięcie ręki. Wystarczy po nie sięgnąć. Mam nadzieję, że ludzie żegnający mnie szybko to zrozumieją...

Tak jak ju
ż pisałam od 7 dni zaszczycam warszawiaków swoją obecnością, zaznajamiam się z miastem, miasto poznaje mnie. Uwielbiam tu przebywać, wdychać nieświeże powietrze, obcować z nieuprzejmymi ekspedientkami w sklepach.  Ludzie, niczym szczury w kanałach z prędkością światła czmychają w nikomu nieznane rejony. Samotni i wyobcowani czatują na potencjalnych rywali zarówno w życiu zawodowym, jak i towarzyskim. Hieny. Czuję, że jest to moje miejsce na ziemi, a ja staję się jedną z nich. Cudowne uczucie.

Grochów - aktualnie to moje miejsce zamieszkania. Uroczy, du
ży pokoik na dwunastym (12) piętrze w dziewiętnasto (19) piętrowym drapaczu chmur. Zbyt wiele liczebników? Zapomniałam o ułomności sporej części czytających. Wybaczcie. Wnętrze mojego lokum posiada depresyjny charakter - ciemnobrązowe zasłony na oknach i drzwiach stanowią przysłowiową oliwę dolewaną do ognia. Nieskładana wersalka, pojemna szafa, stół, regał, biurko, krzesło i półka to całe wyposażenie mego apartamentu. Byłabym zapomniała o lampie z czerwonym abażurem, to dzięki niej w pokoju jest nieco intymniej i nastrojowo. Prócz ubrań i kosmetyków ze starego domostwa zabrałam kilka wartościowych szpargałów. Całą resztę będę kompletowała na miejscu.

W drodze do kuchni czy
łazienki mijam się z panią Marią - land lordem domu. Pani Maria jest 67 - letnią, bezdzietną wdową. To niezwykle miła osoba, której doskwiera jeden problem - brak pamięci. Dla niej jednego dnia jestem Moniką, drugiego Martą  czy Karolinką. Ale nie czas opowiadać o mojej przyszywanej babci, to ja jestem tutaj najważniejsza.

Przez pierwszych kilka dni Warszawa swoj
ą wielkością nieco mnie przytłaczała. Za każdym razem w drodze do restauracji Magdy Gessler (bar mleczny w centrum miasta) gubiłam się niemiłosiernie. Nie pomagała intuicja, mapy podarowane przez mego ojca, nie pomagali pseudowarszawiacy. W kontaktach towarzyskich kilkukrotnie pomóc chciał mi  spotkany na ulicy Mongoł. Niestety jego angielski, a mój mongolski pozostawiał wiele do życzenia. Sami się domyślcie, jaki był efekt naszej rozmowy.

...tak wi
ęc miewam się dobrze, nie chodzę głodna, nie śpię po dworcach PKP. Koniec końców wszystko się udało, dzięki czemu mogę dzielić się z wami tymi wrażeniami. Aha, no i nie tęsknię, no może za moją Asystentką, czy Ś.P. Czesławem (którego możecie oglądać na topie mojego uroczego bloga). Biedaczek nie wytrzymał presji popularności i wyskoczył z ósmego piętra. To dopiero początek przygód Moni Lisy. Czekajcie na kolejne doniesienia ze stolicy!



1 komentarz: