piątek, 11 maja 2012

Warszawa da się lubić...

  

Warszawa da się lubić. Ludzie w Warszawie? Niekoniecznie. Większość z nich to zarozumiali, niesympatyczni i niespełnieni zawodowo frustraci. Wiek nie odgrywa tu roli. Na co dzień stykam się zarówno ze snobistycznymi studentami, którzy udają młodych bogów, jak i z podstarzałymi sprzedawcami, przez których przemawia poczucie porażki.

Ci pierwsi charakteryzują się skłonnością do naginania rzeczywistości. Dotyczy to różnych sfer. Począwszy od studiów, przez pracę, aż po  życie towarzyskie. Lubią pokazać swoją wyższość i (udawaną) wiedzę. Uwielbiają być podziwiani tylko powodów do podziwiania ze świecą by szukać. I ten brak czasu! Młody mieszkaniec Warszawy nie ma tu na nic czasu. A przynajmniej nieźle udaje zapracowanego. Wolny czas nie jest tu modny. Nie jest trandy. 

Wróćmy do tych drugich. Do tych, którzy za karę zostali posadzeni za kasą biletową, ladą sklepową, czy kioskach. Takie wrażenie przynajmniej odnosi się po bliskim spotkaniu z gburowatym sklepikarzem. Złowrogo nastawieni do większości klientów nie szczędzą uszczypliwości w trakcie obsługi. Szacunek do interesanta i pracy - znikomy.


Takie słowa jak: "proszę, dziękuję, zapraszamy ponownie" są im zupełnie nieznane. Początkowo robiło to na mnie wrażenie (złe), dziś stałam się na to obojętna. Nie pozostaję dłużna. Kieruję się zasadą "oko za oko, ząb za ząb". 

Obojętna staję się także na warszawskie żebractwo, które widać niemal na każdym kroku: na ulicach, w metrze, tramwaju, galeriach, kawiarniach, kościołach i mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Gdziekolwiek się nie pójdzie nagle pojawia się jakaś Rumunka, Cyganka, czy Polka, która potrzebuje pomocy finansowej.
- Poratuje pani złotóweczką? - pyta żebraczka.
- A poratuje pani sześcioma stówkami za czynsz? - odpowiadam.
Może bym i poratowała, po raz kolejny, gdyby nie niewdzięczność z jaką się wielokrotnie spotkałam. Pozwólcie, że przytoczę jedną z wielu historii.
Po wyjściu z metra zaczepił mnie miły (początkowo), starszy pan.
- Pomogłaby Pani? Potrzebuję pieniędzy na chleb - zapytał.
- Pieniędzy panu nie dam, moja propozycja jest taka: pójdę do sklepu i kupię panu pieczywo - odpowiedziałam.
Oto co usłyszałam:
- Nie, nie, wie pani co...chlebek mam tutaj w reklamówce, pani mi kupi masełko i oranżadkę!
- Słucham? Może za chwilę uraczy mnie pan listą zakupów? - odparłam zaskoczona.
Mimo wszystko poszłam do sklepu kupiłam TYLKO masełko. Na widok produktu pan zapytał: - A oranżada?
- Nie usłyszę dziękuję za to masło?
Cisza. Zero reakcji. Nie było sensu dalej dyskutować. Odeszłam zniesmaczona. Komentarz do tego chyba jest zbędny. 

Ponieważ wiem, że mojego bloga odwiedzają ludzie z całej Polski. Napiszcie proszę czy ludzie z waszego miasta dają się lubić. Czy spotykają was podobne sytuacje w swoim otoczeniu? Czekam na wasze komentarze i e maile.

3 komentarze:

  1. Nie kupiłaś oranżadki?? Wstydź się!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. podobno we Włocławku ludzie są ok...

    OdpowiedzUsuń
  3. we włocławku ludzie są ok, dopóki do warszawy się nie wyprowadza i nie zostana celebrytami.
    a co do zebraków, to przez nich straciłam ochote na wchodzenie do koscioła, bo przeciez okupują wejscie jak talibowie pentagon niegdyś.
    Siostra A.

    OdpowiedzUsuń